Zazdroszcze kumotrom z innych miast, bo my zanotowaliśmy w zasadzie same straty. Na przyszłość trzeba będzie sie lepiej przygotować. Zaczeło się od tego, że społeczność, której zaoferowaliśmy pomoc była wysoce niezorganizowana, wszystko było na totalne hura, skutkiem czego dostawałem telefon, ze pali się i wali, przyjeżdzałem co koniu wyskoczy, po czym znudzony 45 minutowym staniem w przedpokoju sztabu, jechałem do chaty, a jak wracałem to okazywało się że cudem nawinął się pan Zenon z żukiem czy inną taczką jaką i załatwił sprawę transportu w momencie jak już niebo waliło sie na głowy, więc znowu miałem poczucie winy, że ja tu wolontariuszy wystawiam i cienki jakiś jestem.
W sobotę na ten przykład to umówili się ze mną na 8.45, po odbiór przetworzonych w kiełby zwłok zwierząt jakichś, to cholera nie dość, że się pospóźniali (a ja jak ten dureń noc sobie kończe przedwcześnie co by się nie spóźnić) to jeszcze najpierw jeździłem jak ten pajac po klucze od siedziby, potem czekałem na jakiegoś starszego kiełbowego, po to tylko, żeby za chwile popieprzać po pieczątke i kij z tym że wszędzie było blisko. Ja rozumiem, że to ludzie młodzi i na filologii, ale jakby troche więcej wolontariatowali, a mniej sie wzajem adorowali, to by było pożyteczniej i potencjał by sie nie marnował. Ogólnie taki wniosek jakby który to czytał (ze sztabu): ludzie jak jest ktoś z zewnątrz to chociaż sprawiajcie wrażenie, ze nad czymś panujecie.
W porządalu było dwóch ziomali: Rychu i ten taki jego koleś (sory ze mi imię wyszło), co to jego komór zaczyna się na 504. Rychu jest co prawda nieco filolog, ale jego spokojne podejście do rzeczy pozytywnie na mnie wpływało, natomiast kolo 504 jest wysoce rzeczowy i gdyby lekko nakrecał Rycha to byłaby szansa, że wszystko zagdaka na cztery garki. Natomiast szefowa... szkoda gadać.
Najfajniej jednak było jak mi koleś Polonezem wyjechał na czerwonym. Jak nietrudno się domyślić okazało się że miejsca jest zbyt mało i musiałem ziomala nieco przesunąć, przefasonowując sobie przy okazji lewy błotnik, lampę, zderzak i pomniejsze pierdoły. Koleżkę tak fajnie bodnąłem, że okrecił się o 150 stopni. Wyskoczywszy z auta pobierzyłem zrazu gratulować gościowi wspaniałego manewru, ale ze kolo był generalnie w defensie, szybko odeszła mi ochota na krwawą zemstę i poniechałem bitki. Wojowniczy nastrój utrzymał mi sie na szczęście do przybycia policji, bo rozmowa z nimi była tak kwadratowa, że hilfe jego mać. Potem już tylko kopneliśmy sie z buta po Piotrowe 280S na drugą stronę Poznania, przesunęliśmy mojego obitego pod chatę, po czym stwierdzilismy, że czas zakończyć ten dzień, póki wszyscy żyjemy.
A jeszcze baterie nam wyszli więc zdjęć zero!
_________________ komin
|