Na początek kilka fotek z cyklu
Sonny Bernett pisze:
Właśnie zagubiony klimat Jugosławii. (...) niesieciowe, niegdyś luksusowe hotele, o ciekawej konstrukcji (dziś namiastka luksusu ze wskazaniem na dawne czasy świetności);

Ostatnia relacja zaczyna się w Belgradzie podczas Śniadania Mistrzów

Potem pojechaliśmy naprawiać hamulce Bodzia. Po drodze Belgrad pokazał nam kilka swoich smaczków

Warsztat ku naszemu zdumieniu okazał się bardzo profesjonalny. Czysto, schludnie, mechanicy ubrani w kombinezony Mercedesa. Na dodatek, siedziba warsztatu jest jednocześnie siedzibą Mercedes-Benz Klub Srbija Beograd, o czym już wspominał Bodzio. Tu naprawdę Matrix się zawijał w inną stronę.
W oczekiwaniu na naprawę panowała atmosfera piknikowa

oraz planowanie dalszej trasy

Naprawa się przedłużała, ponieważ co chwilę podjeżdżał kolejny klient, a Bodzio musiał czekać na (używany) zacisk

W końcu około 15:30 ruszyliśmy w dalszą drogę. Prowadził Dorian, który postanowił nam pokazać trochę starego i nowego Belgradu, zanim pocięliśmy dalej autostradą




Może i nie jest porywająco, ale klimatyzatory muszą być (prawie) przy każdym oknie

W końcu wyjechaliśmy na drogę szybkiego ruchu

co nie przeszkadzało miejscowym rąbać drzewo na poboczu, po czym transportować, przy użyciu babci i taczki, na drugą stronę

Widzieliśmy też kilka perełek starej jugosłowiańskiej motoryzacji

Praktycznie od rogatek Belgradu aż do polskiej granicy prowadzi autostrada. Zdecydowanie najgorsza po serbskiej stronie, miejscami dziury i remonty, ale jest. Da radę jechać spokojnie 120-140. Do granicy jest prawie 180 km, co kosztuje 22 zł - prawie tyle co w Polsce.
Po drodze zmienialiśmy się kilkakrotnie na prowadzeniu


Definitywnie opuszczając kraje bałkańskie dotarliśmy do granicy UE i Schengen, gdzie powitały nas obrazki znane nam z ancien regime'u i dawnej granicy PL-DE.

Na granicy czekała nas niemiła niespodzianka, ponieważ w żadnym kiosku sprzedającym winiety nie można było zapłacić kartą. Inna sprawa, że są strasznie drogie, za winietę HU i SK zapłaciliśmy po 29 EUR - 120 zł za 425 km - wychodzi 28 zł za 100 km - ale wykorzystaliśmy jednorazowo winiety tygodniowe. Gdyby nie to, że się nam spieszyło już do domów, pewnie pojechalibyśmy bocznymi drogami.
I tu wyłazi cała perfidia systemu winietowego - nastawienie na skubanie kierowców tranzytowych. Nie sposób kupić winiety na 24h, minimalna stawka to tydzień albo 10 dni. Austriacka, czeska i słoweńska jest na 10 dni, ale już węgierska czy słowacka na tydzień. Jak się jedzie na tydzień (z dwoma weekendami), to tygodniowa nie wystarcza, a na dwa tygodnie nie wystarcza 10-dniowa. Ale to i tak lepiej, niż na początku w Słowenii - jak wprowadzili tam winiety, to były tylko na rok. Ale UE szybko dała po łapach. Niemniej jednak uważam, że system winietowy jest wybitnie nieuczciwy - zdecydowanie najlepiej jest w Niemczech czy Belgii (bo tam się nie płaci hihi), ale na poważnie, to najbardziej lubię system francuski - wjeżdżasz, pobierasz numerek, wyjeżdżasz, płacisz. Całą Francję tak można przejechać.
Na Węgrzech mieliśmy jeden przymusowy postój, bo policjantom się nudziło, i robili łapankę na autostradzie. Najpierw zrównał się z nami Passat kombi, dokładnie obejrzał nasze 3 auta, po czym włączył koguta i zaprosił na stację benzynową. A tam czekał komitet powitalny w postaci chyba z 10 gliniarzy i kilku większych radiowozów. Skończyło się na sprawdzaniu dokumentów, choć winiet nie sprawdzali. Podejrzewaliśmy, że stacja ma z nimi jakiś układ, bo każdy zatrzymany robił zakupy w sklepie albo tankował paliwo.
Dalej było już gładko, jeżeli nie liczyć kolejnego postoju na czeskiej granicy, gdzie znów w żadnym z okienek nie można było zapłacić za winietę kartą, a najbliższa stacja paliw była odcięta przez remont. Dorian jechał z duszą na ramieniu, aż pod Brno, gdzie udało mu się na stacji kupić winietę płacąc kartą.
A potem była już polska granica, słynna wyjazdowo-wjazdowa stacja Statoila w Wodzisławiu i pożegnanie z Bodziem.

Po krótkim postoju udaliśmy się w dalszą drogę. Zmęczenie było coraz większe, po drodze Dorian zaliczył krótką drzemkę na parkingu, a ja w samochodzie (ale w tym czasie prowadziła Marzenka). Śniadanie we Włocławku poprawiło formę jedynie na tyle, żeby dojechać do Trójmiasta. Ostatecznie u Doriana wylądowaliśmy około 13:30. Nam z Marzenką zostało jeszcze prawie 30km do domu. Po kąpieli spaliśmy ponad 12 godzin

Podsumowanie w następnym poście.