I tak nasza kolejna podróż dobiegła końca. Pokonaliśmy blisko 6 tysięcy km, przekroczyliśmy 13 (nomen omen) granic (niektóre z pełną kontrolą, jak BG-TR, niektóre praktycznie niewidoczne, jak SK-CS), odwiedziliśmy 9 krajów (choć niektóre zwiedziliśmy tylko z okna samochodu), kąpaliśmy się w Morzu Czarnym, przeżyliśmy black-out i pożar w Stambule, i wreszcie (last but not least) zdobyliśmy przyczółek w Azji i dotarliśmy do małej Polski w Turcji. Wszystkie cele zostały osiągnięte, bez absolutnie żadnych awarii. Dla Siwuchy to najprawdopodobniej była pierwsza taka przygoda (jej poprzednie przebiegi oscylowały w okolicach 5 tys. km rocznie, więc było to głównie kręcenie się wokół komina), natomiast dla Białego to kolejna udana wyprawa. Zrobiliśmy ponad 1.500 zdjęć i mamy kilkadziesiąt godzin niemego filmu drogi z kamery na aucie

Wyprawa w znaczącym stopniu zweryfikowała nasze stereotypy dotyczące zwiedzanych krajów, i praktycznie wszędzie spotkaliśmy się z przyjaznymi i otwartymi ludźmi. Zawsze okazywali się pomocni, i to nie tylko ci, którzy na tym zarabiali (gospodarze naszych noclegów), ale również ci przypadkowi, których prosiliśmy o pomoc w znalezieniu drogi (na przykład panna z kiosku w Grecji albo ochroniarz przed Lidlem w Rumunii), oraz co najciekawsze pogranicznicy – na żadnej z granic nie spotkaliśmy się z arogancją, upierdliwością czy niechęcią – wręcz przeciwnie.
Rumunia i Bułgaria są potwornie biedne, co widać jest na prowincji. Wjazd do Rumunii mnie osobiście przyprawił o większy stres (w sumie jedyny na całej trasie), kiedy to wjechaliśmy do kraju zamieszkałego zaraz za granicą głównie przez psy, na pierwszej stacji benzynowej napotkaliśmy gromadę ubranych w dresy małolatów, a dziury w drodze były takie, że kamera reagowała jak na wypadek. Ale już w pierwszej większej miejscowości sytuacja uległa poprawie – spotkanie z wspomnianym ochroniarzem, który uczynnie, acz po rumuńsku, tłumaczył gdzie można kupić winiety – a im dalej tym było tylko lepiej. Bukareszt przeszedł nasze wszelkie oczekiwania – piękne i zadbane miasto, na dodatek tętniące życiem na starówce do późnych godzin nocnych. I nawet nowa dzielnica rządowa, powstała w latach 80-tych po zburzeniu kilku kilometrów kwadratowych starego miasta, wkomponowuje się stylistycznie w otaczające zabytki.
Z kolei Bułgaria przywitała nas reliktami minionej epoki – poza winietą (obowiązkową na wszystkie drogi, podobnie jak w Rumunii), należy mieć ze sobą potwierdzenie zakupu, czyli Kwitancję, bo sprawdzają to na wyjeździe

Poza dużymi miastami było biednie podobnie jak w Rumunii, a kurort (nomen omen) Sozopol był prawie wymarły, ale też i zapuszczony. W Burgas spotkaliśmy chyba jedyną niesympatyczną osobę – pracowniczkę tureckiego konsulatu w Burgas. Wyjątek potwierdzający regułę. Drogę do granicy sami widzieliście na zdjęciach i filmie

Turcja to inny świat. Mimo, że nominalnie biedniejsza od Polski, zachwyciła nas wspaniałymi drogami i metropolią Stambułu, tyleż imponującą co przerażającą. W Stambule przypomniałem sobie kwestię Agenta Smitha z Matrix: „[Wy ludzie] wprowadzacie się na jakiś obszar, a następnie mnożycie I mnożycie aż wyczerpiecie wszystkie zasoby naturalne, I wtedy jedyną możliwością przetrwania jest rozprzestrzenić się na kolejny obszar. Jest jeszcze inny organizm na tej planecie, który funkcjonuje według tego samego schematu. To wirus.” I nie chodzi o same miasto jako takie (które też zachwyca swoimi zabytkami czy ogrodami) ani też o jego mieszkańców – to raczej kwestia nagromadzenia w jednym, ograniczonym, miejscu kilkunastu milionów ludzi, kilku milionów samochodów, kilkunastu tysięcy sklepów i lokali. Z tego punktu widzenia, Stambuł jest jak ogromna larwa, która pożera bezrefleksyjnie wszystko wokół, a za sobą zostawia.. wiadomo co. Trudno mi sobie wyobrazić co to miasto robi ze wszystkimi śmieciami, które codziennie produkuje. Ale z drugiej strony, miasto zachwyca też swoją wspaniałością, rozciągając się na kilkudziesięciu kilometrach przedmieść, przestrzeniami pałacu sułtańskiego, ostrymi podjazdami i zjazdami w centrum miasta, czy też rozmachem mostów spinających oba brzegi Bosforu. Różnokolorowa masa ludzka, turystów i mieszkańców, począwszy od ubranych w tradycyjne czarne burki Turczynek, którym widać tylko oczy (przyznać trzeba, że nierzadko przyozdobione eye-linerami), a skończywszy na szortach i koszulkach turystów, ale też nierzadko i miejscowych. Przesmaczna kuchnia, pachnąca różnokolorowymi ziołami, która musi na koniec być ukoronowana szklaneczką herbaty. A wreszcie widoczny miejscami bałagan i improwizacja – w Turcji jakoś taka bardziej naturalna i radosna, wpisująca się w miejscową kulturę, podczas gdy w poprzednio mijanych krajach kojarzy się bardziej z bylejakością i brakiem poszanowania bezpośredniego otoczenia.
A wystarczy wyjechać poza Stambuł, żeby zobaczyć wspaniałości krajobrazu i życie na wolniejszych obrotach. O Adampolu pisaliśmy już wcześniej, więc nie ma się co powtarzać.
I na koniec refleksji tureckich – po tym, co widzieliśmy, nie jestem już pewny czy potencjalne wejście Turcji do UE nie zniszczy lokalnego kolorytu i radosnego chaosu, który widzieliśmy, a jednocześnie czy aby na pewno UE jest Turcji potrzebna.
A najlepsze jest to, że Marzenka wbrew wszelkim informacjom (ze strony polskiego MSZ, infolinii tureckiej i konsulatu), że na tymczasowym paszporcie nie można wjechać do Turcji nie kupiwszy uprzednio wizy w konsulacie w Polsce, kupiła wizę na granicy i przekroczyła granicę. Procedury procedurami, ale na granicy decyduje pogranicznik

O Grecji już pisaliśmy. Tylko dla przypomnienia, przerażające jest spustoszenie które poczynił kryzys. A może należałoby powiedzieć, konieczność zapłaty rachunków za lata życia ponad stan. Refleksja dla nas wszystkich – lepiej łyżeczką niż chochlą, bo inaczej kończy się smutno. To przygnębiające wrażenie poprawiały zapierające dech w piersiach krajobrazy wschodniej Macedonii – moim zdaniem chyba najładniejsze które widzieliśmy.
Kraje byłej Jugosławii wizytowaliśmy w ubiegłym roku, mogę jedynie po raz kolejny dodać, że zachwyciło mnie Skopje – ja czułem tam radość małego, ambitnego narodu. Szkoda, że po raz kolejny zabrakło czasu na zwiedzanie Belgradu (mieliśmy w czwartek przed sobą ponad 1.000 km do Wrocławia), ale obiecaliśmy sobie tam osobną wycieczkę (kiedyś). Dostrzegalna różnica w porównaniu do ubiegłego roku – od Belgradu do samej granicy węgierskiej jest ładnie wyremontowana autostrada (płatna).
I jeszcze kilka uwag praktycznych:
- wszędzie można znaleźć noclegi w rozsądnych cenach – my szukaliśmy na znanym portalu z ocenami powyżej 9,0 – i praktycznie mieściliśmy się do 50EUR za noc
- kosztowo podobnie jak Polska, może trochę taniej w Rumunii i Bułgarii, trochę drożej w Turcji
- paliwo wszędzie droższe niż w Polsce, w Turcji bardzo drogie
- do Grecji TYLKO z gotówką, nawet na stacjach koncernowych nie akceptują kart
- poza tym z kartami nie ma problemów, może poza noclegami (ale my często spaliśmy tzw. apartamentach 4-osobowych, czyli mieszkaniach, a nie w hotelach)
Na koniec podziękowania:
- dla naszych towarzyszy podróży, za wspólną wytrwałość, improwizację i wzajemne wsparcie
- dla wszystkich czytających, za zainteresowanie
- dla ludzi spotkanych „na szlaku”, za otwartość i przyjazność
- dla Maćka, który ogarniał nasze auta przed wyjazdem, dzięki czemu wróciliśmy bez przygód samochodowych
- dla Benka, który po raz kolejny potwierdził, że podróżowanie z małym dzieckiem jest mało kłopotliwe (pod warunkiem że ma wystarczającą ilość samochodzików, filmów na tablecie oraz że jest fanem mercedesów)
- i last but not least – naszym gwiazdom, które bezawaryjnie przewiozły nas przez tyle kilometrów – bo bez gwiazdy nie ma jazdy
A na ostatnim odcinku podróży w Ostrowie Wielkopolskim spotkaliśmy znajome auto


Licznik zatrzymał się na 5.870 km
KONIEC